Ostatniego dnia pobytu w Senegalu w końcu udaje nam się dotrzeć do tajemniczej wyspy, o której opowiadają nam wszyscy miejscowi. Wyspa nazywa się Cassel i mimo, że dokładnie nie wiemy co możemy tam zobaczyć, fakt że opowiadają o niej tu wszyscy sprawia, że coraz bardziej chcemy się tam udać.
Wyruszamy z samego rana. Okazuję się że jedynym sposobem żeby dotrzeć do przystani jest miejscowa taksówka, zresztą po całodniowym spacerze poprzedniego dnia, mamy już trochę dość. Po dotarciu do garażu taksówek standardowo rozpoczyna się dyskusja za ile możemy tam pojechać. Początkowa pada cena 7000 CFA – dla nas to stanowczo za dużo, dlatego uparcie staramy się ją obniżyć. Kilkanaście minut negocjacji z miejscowymi kierowcami i cena spada do 5000 CFA za kurs w dwie strony. Widząc że za wiele tutaj już nie ugramy godzimy się na zaproponowane warunki i ruszamy w kierunku przystani. Droga pozbawiona jest asfaltu, na całej długości kilku kilometrów tylko czerwony piach. Widoki za oknem są jednak bardzo ciekawe, wszędzie dużo zieleni, gajów palmowych i dzicz którą tak bardzo lubimy J Po około 30 min docieramy do małej przystani rybackiej nad rozlewiskiem oceanu, który w tym miejscu bardzo mocno wcina się w ląd. Okolica od razu nas urzeka – wszędzie woda i rosnące w niej mangrowce, z których miejscowa ludność zbiera ostrygi. Jeszcze tylko negocjacja ceny za rejs łódką i możemy ruszać w stronę wyspy. W tym przypadku ustalenie ceny 1000 CFA za osobę idzie nadzwyczaj łatwo. Aby dostać się na łódkę, trzeba odbyć krótki spacer wodą. Na szczęście nie jest tutaj głęboko, a jedyny problem stanowi muliste, dno w którym łatwo się zapadamy. Po zajęciu miejsc na, o dziwo, bardzo solidnej jak na afrykańskie warunki, metalowej łódce ruszamy w rejs. Początkowo płyniemy przez porośnięte mangrowcami wąskie kanały. Widoki naprawdę mogą się podobać. Podczas naszego pobytu w Afryce nie spotkaliśmy się wcześniej z tego typu roślinnością i krajobrazami. Dookoła tylko woda i mangrowce. Kiedy kanały się kończą wpływamy na nieco większy akwen przypominający jezioro, na środku którego znajduje się wyspa, o której tyle słyszeliśmy. Opływamy ją dookoła niestety żadnych zwierząt na niej nie widać, tylko ptaki siedzące na gałęziach. Opowieści miejscowych o zamieszkujących wyspę zwierzętach można włożyć między bajki.
Mimo to okolica bardzo nam się podoba i postanawiamy że chcemy przyjrzeć się okolicy bliżej schodząc z łódki na mały spacer. Na wyspie spędzamy około 45min wśród bujnej roślinności, wysokich palm i baobabów. Niestety musimy już wracać w stronę lądu, dlatego pakujemy się na naszą łódkę i znanymi już kanałami wracamy do brzegu. Po dotarciu w okolice przystani, z której wypływaliśmy ku naszemu zdziwieniu zauważamy że poziom wody spadł do zera a zacumowane łodzie w ciągu 2 godzin osiadły zupełnie na dnie.
Wracamy do naszej taksówki, która zawozi nas do miejsca skąd odjeżdżają samochody w kierunku granicy z Gambią. Standardowo rozpoczyna się przepychanka cenowa, za ile możemy dojechać do granicy. Mamy szczęście ponieważ akurat w tym samym kierunku jedzie pewna Szwedka ze swoim senegalskim chłopakiem. Razem bierzemy auto płacąc 2000 CFA za osobę plus 1000 CFA za nasze trzy duże plecaki. Tym razem płacimy o ponad 50% mniej niż wtedy kiedy wjechaliśmy do Senegalu. Droga do granicy mija szybko. Jedziemy jednak pełni obaw, czy uda nam się bezproblemowo przekroczyć granicę. Wyjeżdżając z Gambii usilnie nas przekonywano, że nie możemy wrócić do kraju bez wykupienia wizy gambijskiej. Jest to według nas próba wyciągnięcia łapówki, gdyż wizy dla Polaków zostały zniesione kilka miesięcy temu. Jeszcze przed wyjazdem z Kafoutine pisaliśmy do konsulatu Gambii w Polsce w celu wyjaśnienia zaistniałej na granicy sytuacji. W odpowiedzi otrzymaliśmy notę werbalną w języku angielskim w której wyraźnie jest napisane że obywatele polski nie potrzebują wizy wjeżdżając do Gambii. Na granicy odprawa po stronie Senegalskiej odbywa się bardzo sprawnie. Następnie czeka nas odprawa przez Gambijskie służby graniczne i tutaj miłe zaskoczenie, nikt nie pyta nas o wizę. Wybitnie była to więc próba zastraszenia nas, z nadzieją, że włożymy coś w paszport, kiedy będziemy wracać. Żadnej łapówki jednak nie daliśmy, a po 5 minutach jesteśmy już w Gambii. Czujemy się, jakbyśmy wrócili do domu. Jeszcze tylko szybki przejazd do Brikamy i dalej bush taxi do samego Brufutu gdzie kończymy nasz Senegalski epizod.