Z Janjanburesh udajemy się do Juffureh, aby odwiedzić wyspę Kunta Kinte – to stąd wywodził się słynny niewolnik. Odwiedzamy muzeum niewolnictwa i płyniemy na wyspę, na której kiedyś przetrzymywano niewolników. Następnie wracamy do Brufutu – ale żeby się tam dostać, musimy przeprawić się na drugą stronę rzeki – a przeżycie niezapomniane.
Kiedy docieramy do Juffureh, od razu rzuca się w oczy, że to mocno turystyczne miejsce. Zazwyczaj staramy się takich miejsc unikać, ale będąc w Gambii nie sposób pominąć to miejsce – pamiątkę dawnych, smutnych czasów niewolnictwa. Na każdym kroku ktoś próbuje nam coś sprzedać – cena wyjściowa 10 EUR, po chwili naszego niezainteresowania spada do 100 dalasi (ok 8 zł). Dzieci też jakiejś tu mniej sympatyczne, zepsute przez rozwijającą się turystykę – kiedy tylko nas widzą proszą namolnie o cukierki, pieniądze, długopisy – albo wprost, żeby zostać ich sponsorem.
Zatrzymujemy się przed muzeum niewolnictwa. Bilet wstępu kosztuje 100 DLS. Przewodnik już na wstępnie informuje nas, że będziemy musieli też zapłacić 50 DLS za wstęp na wyspę, 2000 DLS za przeprawę na wyspę i „coś z serca” dla przewodnika, ale nie mniej niż 200 DLS. Trochę zaczynamy żałować, że się tu zjawiliśmy, bo droga ta wycieczka. Nie dość, że z Janjanburesh musieliśmy wziąć taksówkę za 3500 DLS, to jeszcze tu kasują za wszystko – dobrze, że nie trzeba płacić podatku za oddychanie. Stanowczym tonem mówimy, że 2000 DLS za krótki rejs łódką to stanowczo za dużo. Udaje nam się zbić cenę o ¼ i ostatecznie płacimy 1500 DLS, choć wiemy, że to i tak o wiele za dużo. Jakby tego było mało – po powrocie na brzeg przewodnik pyta czy zostawimy jakiś napiwek dla „łódkowego”. Tego było już za wiele. Przewodnikowi od serca daliśmy 100 DLS – na szczęście nie protestował.
Muzeum jest małe, ale niezwykle ciekawe i oddziałujące na wyobraźnię. Pomiędzy 1650 a 1860 roku z Zachodniej Afryki wywieziono do niewoli około 10-15 mln ludzi. W muzeum znajduje się także replika łodzi na jakiej transportowano niewolników. Panowały tam nieludzkie warunki, ścisk, duchota. Niewolników traktowano nie jak ludzi, ale jak zwierzęta. Zaledwie niewielka część ludzi docierała do celu żywa. Ci którzy przetrwali, pracowali ciężko na plantacjach. Jedna trzecia niewolników umierała w trzech pierwszych latach nieludzkiej harówki, zaledwie niewielu udało się przetrwać do 10 lat. Zresztą niewolnikami nikt się nie przejmował – taniej było bowiem przywieźć nowy transport siły roboczej niż pozwolić niewolnikom mieć dzieci i rozmnażać się w naturalny sposób. Wychowanie dzieci, zanim staną się pełnowartościowym pracownikiem trwa wiele lat i jest nieopłacalne. Opuszczamy muzeum lekko poruszeni – ale jak często zwykli mówić Gambijczycy, opowiadając smutną historię swojego narodu – it’s not me, not you.
Przeprawa łódką na wyspę Kunta Kinte trwa może z 10 minut. Znajdują się tam ruiny fortu, gdzie przetrzymywano niewolników, zanim wywieziono ich do pracy na plantacjach w Ameryce czy Europie.
Po zwiedzeniu wyspy przeprawiamy się na drugą stronę, wsiadamy w naszą taksówkę i ruszamy w stronę Barry, gdzie promem mamy przeprawić się na drugą stronę rzeki Gambii, żeby wrócić do Brufutu. Po drodze mamy krótki nieplanowany postój na wymianę koła, bo policja doczepiła się, że coś z nim nie tak. W końcu turyści muszą być bezpieczni. Kierowca jest wkurzony, bo zapłacił mandat, chyba chce nas nim obarczyć, bo Lamin długo kłóci się z nim w samochodzie. Oczywiście nie mamy zamiaru nic dopłacać, dobrze, że całość kasy dajemy kierowcy dopiero po dotarciu na miejsce.
Okazuje się, że do Barry docieramy zbyt późno. Ostatni prom już odpłynął. Jedyna możliwość, żeby przedostać się na drugą stronę rzeki, to popłynąć łódką. Nie mamy nic przeciwko – dla nas to żadna różnica, czy prom czy łódka. Cena może trochę wyższa, bo bilet na prom kosztuje 15 DLS, a na łódkę 25 DLS, ale to żadna różnica. Po chwili dowiadujemy się jednak, że w porcie nie ma żadnej przystani i żeby dostać się na łódkę ludzie są do niej przenoszeni na silnych barkach miejscowych chłopaków. Już czujemy, że to będzie najbardziej ekstremalne przeżycie, jakiego doświadczymy w Afryce… Docieramy do rzeki. Zgiełk na niej niemiłosierny. Do końca nie jesteśmy świadomi co się dzieje dookoła. Roi się na niej od umięśnionych chłopaków w zielonych koszulkach z numerkami – to oni przenoszą pasażerów do łódki. Cała ta przeprawa nie byłaby taka zła, gdyby nie fakt, że mamy ze sobą nasze wielkie plecaki. Lamin negocjuje cenę. Staje na 50 DLS za osobę z bagażem. Jesteśmy pewni, zresztą zapewnia nas o tym Lamin, że jeden chłopak poniesie nas, a drugi – nasz plecak. Uśmiechnięty i umięśniony chłopak schyla się i każe wskoczyć na swoje barki. Wszystko dzieje się niesamowicie szybko. Pierwszy wskakuje Michał, zdziwiony, że nikt nie bierze jego plecaka. Okazuje się, że chłopak przenosi Michała z całym bagażem – jednym wielkim plecakiem z tyłu i drugim mniejszym – z przodu. Razem prawie 100 kg. Szok. Uwierzcie, że jest to jeden z najbardziej ekstremalnych doświadczeń podczas całego wyjazdu. Chłopak zrzuca Michała na łódkę – utrzymanie równowagi na chwiejącej się łódce z 30 kg bagażem wśród tłumu krzyczących ludzi zdecydowanie nie jest łatwe. Limit pasażerów na łódce, jest pewnie 3-4 krotnie przekroczony. Ledwo jest gdzie sobie kawałek miejsca znaleźć. Pod nogami Pauliny leży worek z kurami, obok pan wylewa wiadrem wodę. Gdzieś w oddali dziewczynka puszcza pawia. Przygoda niezapomniana, ale więcej byśmy tego nie chcieli przeżywać.