Okres aklimatyzacji w Gambii zakończony. Ruszamy w głąb kraju – nasza trasa biegnie wzdłuż rzeki. Planujemy dotrzeć do Janjanburesh. Pakujemy plecaki i ruszamy przed siebie. Towarzyszy nam Lamin, którego poznaliśmy pierwszego dnia. Mając lokalnego przewodnika jesteśmy w stanie zobaczyć znacznie więcej niż gdybyśmy podróżowali sami. Lamin negocjuje dla nas też dużo lepsze ceny. Przekonamy się o tym już wkrótce, spotykając innych podróżników. Przez 4 dni odwiedzamy jeden z parków narodowych, ruszamy na wodne safari w poszukiwaniu hipopotamów, dowiadujemy się trochę o smutnej historii Gambii i niewolnictwie, zostajemy zaproszeni do lokalnej wioski, a nawet mamy okazję zobaczyć jak wygląda lokalne wesele! Najbardziej niezapomniane będzie jednak dla nas przeprawa przez rzekę w największym porcie w Gambii – żeby dostać się na łódkę, lokalny chłopak musi przenieść nas na swoich silnych ramionach. This is Africa… Zapraszamy na pierwszą część opowieści 🙂
Zacznijmy od początku. Opuszczamy Mango Lodge i Brufut. Pierwszym punktem naszej wycieczki jest Park Narodowy Kiang West National Park. Bierzemy lokalną żółtą taksówkę – ponieważ Lamin mówi, że na wsi ciężko o transport – o tym również przekonamy się wkrótce. Negocjujemy cenę z taksówkarzem. Cena wyjściowa 5000 DLS. Chwytamy się za głowy – to zdecydowanie za drogo dla nas. Już prawie rezygnujemy z wycieczki, tłumaczymy Laminowi, że nie stać nas na to. Lamin negocjuje cenę. Staje na 3000 DLS (około 230 zł). Mamy do pokonania ponad 100 km. Trochę boli nas cena przejazdu, ale cóż zrobić – zaoszczędzimy na jedzeniu i noclegach.
Zatrzymujemy się w Brikamie na śniadaniu. W pomieszczeniu, do którego sami nigdy byśmy nie weszli, Pan przygotowuje przepyszną kawę (jej smak jest na długo pozostanie w naszych pamięciach, jest bardzo słodka i niesamowicie smaczna) i wyśmienitego sandwicha z omletem. Śniadanie jest naprawdę bardzo smaczne. Po raz kolejny cieszymy się, że mamy lokalnego przewodnika, który zabiera nas w takie miejsca. Warunki panujące w knajpce zastanawiają nas co prawda jak śniadanie zostanie przyjęte przez nasze żołądki. W Polsce Sanepid zdecydowanie nie dopuściłby do funkcjonowania tego miejsca, ale w końcu jesteśmy w Afryce – tu panują inne zasady. Musimy przyznać, że póki co nasze żołądki dobrze znoszą lokalną kuchnię.
Im dalej wgłąb kraju, tym ruch staje się mniejszy. Częściej ulicą poruszają się osiołki lub stado bydła, czy kóz, niż samochody. Zaczynamy rozumieć dlaczego musieliśmy wziąć taksówkę.
Kierowca zawozi nas do Tendaba Camp, który znajduje się niedaleko parku Kiang West. Można tam wypożyczyć auto z kierowcą, który zawiezie nas do parku. Cena – 2500 DLS. Nocleg w Tendaba Camp to wydatek 650 DLS za osobę – mówimy Laminowi, że to zdecydowanie za dużo i ma nam znaleźć coś tańszego. Obiecał w końcu, że jak będziemy z nim podróżować, to będziemy płacić za nocleg nie więcej niż 300 DLS.
Postanawiamy więc najpierw zwiedzić park, a później poszukać jakiegoś tańszego lokum. Kierowca jest trochę niezadowolony, bo twierdzi, że miał nas zawieźć tylko do Tendaba Camp, podczas kiedy w rzeczywistości układ był inny. Rano umówiliśmy się, że za 3000 DLS zawiezie nas do Parku, poczekać i pomoże znaleźć tanie lokum. Zaczynamy się kłócić, nie lubimy jak ktoś zmienia zasady w trakcie gry, a już na pewno nie mamy zamiaru dokładać do tego interesu.
Bilet wstępu do Kiang West National Park kosztuje 35 DLS. Dodatkowo musimy zapłacić przewodnikowi 200 DLS – trochę nie wiemy za co, bo nawet nie mówi po angielsku. Droga do parku nie należy do najlepszych, zdecydowanie powinno się ją pokonywać autem terenowym, a nie starą zdezelowana taksówką z popękaną przednią szybą i przebiegiem 1,5 miliona km. Patrząc na dziury przed nami zastanawiamy się czy damy radę. Momentami wydaje nam się, że samochód zaraz się przechyli. Na szczęście udaje nam się bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Ruszamy na zwiedzanie parku. W oddali słychać małpy – dostrzegamy kilka z nich, skaczących wysoko po drzewach. Niestety inne zwierzęta o tej porze ucinają sobie popołudniową drzemkę. Mimo wszystko spacer po parku jest całkiem sympatyczny. Szkoda tylko, że nie udało się zobaczyć innych zwierząt. Wracamy do samochodu i ruszamy w poszukiwaniu lokum.
Z głównej drogi skręcamy w jakąś boczną. Jedziemy i jedziemy, a noclegu nie widać. Po przejechaniu ok. 2 km, docieramy na miejsce. Okazuje się, że będziemy spać na terenie parku narodowego w kampie strażników. Turyści docierają tu zdecydowanie nieczęsto… Za nocleg płacimy 200 DLS od osoby – cena zdecydowanie lepsza niż w Tendaba Camp. Warunki? Hmm jesteśmy w sumie pośrodku niczego. Czujemy się trochę jak bohaterzy „W pustyni i w puszczy”. Nawet coca-coli nie jesteśmy tu w stanie kupić. Dobrze, że mamy zapasy wody. Prądu brak – o Internecie nawet nie marzymy. Dobrze, że jest prysznic – bo po cały m dniu jesteśmy niesamowicie brudni. Łazienka mieści się dwa budynki dalej – jest prysznic i toaleta – cóż więcej nam trzeba? Musimy się jedynie pospieszyć, żeby zdążyć się wykąpać zanim się ściemni.
Lamin zagaduje pracujące tu kobiety, żeby ugotowały nam coś do jedzenia. Mówi, że naszym ostatnim posiłkiem było śniadanie, co jest zgodne z prawdą, i że jutro śniadanie zjemy późno, bo rano wyruszamy w dalszą drogę do Janjanburesh. Zwyczajowo mijają 2 godziny zanim obiad jest gotowy. Wielkość porcji nas przeraża. Za 8 zł dostaliśmy porcję przepysznego ryżu z rybą na talerzu wielkości miski do prania! Tak wielkich talerzy jeszcze w życiu nie widzieliśmy.
Wieczorem strażnicy zapraszają nas na pogawędkę przy ognisku i częstują słynną afrykańską miętową herbatą. Wszyscy są dla nas niesamowicie mili. Gdyby ktoś z Was chciał się wybrać do Kiang West National Park, podajemy namiary do zarządcy parku, który z chęcią oprowadzi po parku i zorganizuje tani nocleg: email: [email protected], tel. 9837861 lub +220 6923386. Rano strażnicy podwożą nas do głównej drogi, gdzie łapiemy bush-taxi w kierunku Janjanburesh.