Żegnamy się z Rumunią i zmierzamy w kierunku przejścia granicznego z Bułgarią (Gjorgje-Rusa). Na granicy sprawdzano nam rumuńską winietę. Należy też uiścić opłatę za przejazd mostem w wysokości 6EUR. Z kolei zaraz po przekroczeniu granicy zatrzymujemy się, żeby wymienić EURO na lewy oraz wykupić winietę na bułgarskie drogi, która kosztuje 10 lewów, czyli około 20 zł.
Ruszamy dalej w kierunku wsi Iwanowo, gdzie znajdują się wykute w skale klasztory. Stan dróg lepszy niż w Rumunii, ale i tak często spotykamy spacerujące ulicami zwierzęta, zaprzęgi konne i inny tego typu folklor. Po drodze mijamy ogromne przestrzenie porośnięte słonecznikami. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie żółto. Taki krajobraz towarzyszy nam przez większą część Bułgarii. Musimy też zmierzyć się z cyrlicą. W Bułgarii bardzo często nazwy miejscowości, szyldy na sklepach, hotelach, menu w knajpach pisane są tylko w cyrylicy. Dobrze, że Paulina uczyła się rosyjskiego w liceum, bo jej umiejętności znacznie ułatwiają nam podróż. Po 3 dniach spędzonych za kółkiem i Michał nauczył się rozpoznawać poszczególne litery. Nawet w nawigacji trzeba było używać cyrylicy, żeby wyszukać nazwę miejscowości.
Do Iwanowa udało nam się dotrzeć późnym popołudniem. Do wioski prowadziły wąskie, boczne, zarośnięte dróżki. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że jesteśmy tam zupełnie sami. Jak okiem sięgnąć, wszędzie pusto. Miejsce to wyglądało, jakby dawno nikogo tu nie było. Tylko my i piękna przyroda dookoła. Uczucia, jakie towarzyszyło nam podczas eksploracji tego miejsca nie da się opisać. Weszliśmy stromymi schodami na górę, gdzie znajdowały się klasztory. Momentami czuliśmy się jak w dżungli. Niestety sam klasztor był zamknięty. Wnętrze udało nam się jednak obejrzeć przez kraty w drzwiach wejściowych. Następnie poszliśmy na krótki spacer podziwiając panoramę okolicy. W zasięgu naszych oczu nie znalazła się ani jedna żywa dusza. Tylko my, głucha cisza i połacie dzikiej przyrody. Czuliśmy się wspaniale – takie miejsca kochamy.
Zaczynało się już ściemniać, więc ruszyliśmy dalej, żeby poszukać jakiś nocleg, co nie należało do łatwych. Odkąd wyjechaliśmy z przygranicznego Ruse, nie rzucił nam się w oczy żaden hotel. Zatrzymaliśmy się w największym mieście na trasie naszego przejazdu – Byala. Miejscowość na mapie wyglądała na całkiem sporą, jednak po dotarciu na miejsce, okazała się dużą wioską z charakterystycznym dla Bułgarii
zabudowaniem z czerwonymi spadzistymi dachami. Stanowiliśmy dla miejscowych większą atrakcję, niż oni dla nas. Znalezienie hotelu było nie lada wyzwaniem. Zaczęliśmy pytać miejscowych. Podczas jednego z postojów, zorientowaliśmy się, że z okna domu spogląda na nas kura. Uwielbiamy takie małe miejscowości, do których turyści jeszcze nie dotarli. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się znaleźć jedyny w tej miejscowości „hotel”. Już prawie się do niego wprowadziliśmy, jednak musieliśmy jeszcze poszukać czegoś do jedzenia. Okazało się, że i to nie jest takie łatwe. Jedyna restauracja w mieście była nieczynna, z powodu odbywającej się w niej imprezy. Zdesperowani zapytaliśmy miejscowych chłopaków gdzie możemy coś zjeść. Jeden z nich dość dobrze mówił po angielsku i kazał nam wyjechać z miejscowości na główną drogę i tam szukać restauracji. Po kilku kilometrach udało nam się znaleźć knajpę przy stacji benzynowej. Zjedliśmy smaczny posiłek i udaliśmy się z powrotem do miasta. Po drodze dostrzegliśmy niewielki motel. Zatrzymaliśmy się więc, żeby sprawdzić ceny. Byliśmy pewni, ze zapłacimy więcej niż w zaadaptowanym na hotel domu, który znaleźliśmy w Byale. Zarówno cena jak i standard bardzo nas zaskoczył. Za wielki apartament zażądano od nas 21 EUR. Kiedy zobaczyliśmy pokój, zwątpiliśmy, czy podana cena dotyczy całego apartamentu, czy też jednej osoby. Bez chwili zastanowienia zostaliśmy tu na noc.